Recenzja filmu

Kolacja (2017)
Oren Moverman

Bestie

Moverman zapatrzył się w "Rzeź" Polańskiego, bo w podobny sposób ustawia akcenty i dyskretnie – krok po kroku – nakręca spiralę wzajemnych pretensji. Jeśli jednak u tego drugiego akcja trzymała
Tak się jakoś dziwnie składa, że kiedy internetowe "trollowanie" zaczyna realnie wpływać na wyniki wyborów – case Donalda Trumpa – antyinternetowi moraliści wciąż tkwią jedną stopą w poprzedniej dekadzie. W "The Dinner" nazwy wszystkich najpopularniejszych serwisów społecznościowych padają na jednym wydechu – niby w tonie podszytym ironią, ale jednocześnie z mocną sugestią, że to właśnie tam należy poszukiwać korzeni współczesnego zła. No bo kto zachęca młodzież do dzielenia się obrazami przemocy, jeśli nie krzywousty wujek YouTube? Film Orena Movermana jest zresztą – paradoksalnie – bękartem tej samej cywilizacji nowoczesnego spektaklu, którą z taką zawziętością zwalcza. W skondensowanej formie reżyser zmiksował przeróżne wątki i estetyki: allenowską komedię z neurotykiem w roli głównej, klasyczny rodzinny dramat, lewicowy moralitet, thriller. Tragedie mnożą się z prędkością komórek rakowych, moralne dylematy piętrzą jeden na drugim, emocje buzują w niedorzecznych dialogach. A to wszystko napompowane psychoanalizą i ikonklastycznymi fobiami – że niby medialne obrazy robią źle dzieciom, a później dzieci – źle innym ludziom. Zanim zdążymy się obejrzeć, filmowy balon pęka z hukiem. 

A zaczyna się niewinnie – czołówką utrzymaną w estetyce starych filmów giallo. W zbliżeniach oglądamy festiwal gastronomicznej pornografii: wykwintne potrawy na srebrnej zastawie, satynowe obrusy, bulgocące kremy i karmele. Motyw spożywania podkreśla darwinistyczne przesłanie filmu – życie to walka genów z genami – a przy tym umieszcza całość w ograniczonej, teatralnej przestrzeni i dzieli ją, zamiast na pory roku czy akty, na kolejne "typy" posiłków. Mamy więc obiad w ekskluzywnej restauracji jako oś, wokół której rozgrywa się konflikt filmowych samców: dwóch braci o zupełnie różnych temperamentach i pozycjach społecznych. Stan (Richard Gere) jest przystojnym, dobrze sytuowanym kongresmenem z dużo młodszą żoną (Rebecca Hall). Paul (Steve Coogan) to z kolei wiecznie sfrustrowany nauczyciel historii, z uporem maniaka pracujący nad książką o wojnie secesyjnej, za to z żoną kochającą i wierną (Laura Linney). Stawka początkowo wydaje się jasna – bracia wykorzystają kontekst towarzyski, żeby po raz setny odegrać archetypiczny spór o długość penisów. Na stole lądują kolejne wariacje na temat kuchni nuklearnej – główny humorystyczny punkt zaczepienia – a gęstniejąca atmosfera przybliża nas do sedna konfliktu. Nie chodzi bowiem o jadalny mech czy trufle, ale o rodzinną Tajemnicę  – czyn, którego dopuściły się dzieci głównych bohaterów. Jak łatwo się domyślić, ma on wiele wspólnego z popularnym mitem, że Facebook, gry i hip-hop nawet dobrego dzieciaka zamienią w zimnego psychopatę.

Moverman zapatrzył się w "Rzeź" Polańskiego, bo w podobny sposób ustawia akcenty i dyskretnie – krok po kroku – nakręca spiralę wzajemnych pretensji. Jeśli jednak u tego drugiego akcja trzymała się mniej więcej jednego miejsca i czasu, to w "The Dinner" rozpada się na liczne retrospekcje. Każde odstępstwo od normy, każdą frustrację i każde krzywe spojrzenie należy uzasadnić jakimś przeszłym wydarzeniem – chorobą psychiczną, nowotworem, rywalizacją o uwagę zaborczej matki. To wydłużanie narracji – także rozciąganie dialogów, które od pewnego momentu przypominają sałatkę słowną – mówi nam chyba najwięcej o fiasku reżysera: Moverman próbuje upakować w dwóch godzinach coś, co dałoby się opowiedzieć w ciągu dziesięciu minut. Przeładowanie robi z filmu karykaturę rodzinnej psychoanalizy – trudno nam uwierzyć w autentyczność jakiejkolwiek emocji, chociaż wszystkie zostają odegrane z teatralną intensywnością. Allenowskie z ducha neurozy Paula – jego "ugłośniony" monolog wewnętrzny – to dodatkowo popis koszmarnie pretensjonalnego stylu literackiego. Czy naprawdę kogokolwiek są jeszcze w stanie wzruszyć czy rozbawić porównania życia rodzinnego do wojny domowej albo małpich godów? Dywagacje o genach cenniejszych od własnego ułomnego życia? Psychodeliczne wizje w muzeum bitwy pod Gettysburgiem? 

Ten naiwny darwinizm przygotowuje zapewne grunt pod zakończenie filmu – chocholi taniec w rytm dzwoniących i migających komórek. Requiem dla świata pożartego przez demona egoizmu – wszyscy zapatrzeni we własne geny i własne ekrany. Prawda jest jednak taka, że kiedy bohaterowie – stateczne żony i sfrustrowani mężowie – zamieniają się ostatecznie w plujące nienawiścią bestie, my po raz pierwszy parskamy szczerym śmiechem. "The Dinner" nieświadomie zamienia się w farsę i to w momentach największego napięcia: kiedy Claire, żona Paula, wygłasza opętańczy, jadowity monolog o więzach krwi, odruchowo chcemy wyciągnąć komórkę i zamienić jej twarz w śmiesznego kota ze Snapchata. I nie dziwię się wcale tym pokręconym małym psycholom – bo tak konsekwentnie przedstawia się w filmie nastolatki – że z rodziców potrafią toczyć tylko bekę albo odpowiadać stekiem "fucków". W tym przypadku chyba sam nie potrafiłbym inaczej. 
1 10
Moja ocena:
3
Publicysta, eseista, krytyk filmowy. Stały współpracownik Filmwebu, o kinie, sztuce i społeczeństwie pisze dla "Dwutygodnika", "Czasu Kultury", "Krytyki Politycznej", "Szumu" i innych. Z wykształcenia... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?